niedziela, 6 kwietnia 2008

Hongkong, Macau, Filipiny


                                     
WYPRAWA NA FILIPINY 

Na Filipiny pojechaliśmy w 5 (Ewa, Dana, Sybila, Gocha i ja). W Manili dołączył do nas Andrzej. Poniższe są skrótowymi wspomnieniami Dany, która skrupulatnie opisywała każdy dzień podróży. Być może ktoś znajdzie praktyczne informacje, które pomogą zaplanować podróż w te części świata. 

Filipiny (Banaue - ósmy cud świata - tarasy ryżowe założone ponad 2000 lat temu)


Trasa podróży:

Warszawa (Polska)
Londyn (Wielka Brytania)
HongKong (Chiny)
Macau (Chiny)
Manila (Filipiny)
Banaue (Filipiny)
Segada (Filipiny)
Manila (Filipiny)
Manila - wulkan Taal (Filipiny)
Kalibo (Filipiny)
Boracay Island (Filipiny)
Cagayan de Oro (Filipiny
Pagadian (Filipiny)
Kumalarang (Filipiny)
Cagayan de Oro (Filipiny)
Cebu (Filipiny)
Bohol Island (Filipiny)
Cebu (Filipiny)
HongKong (Chiny)
Londyn (Wielka Brytania)
Warszawa (Polska)


Filipiny - wprowadzenie.

              Podróż na Filipiny była kolejną "wyprawą życia". Daleko i egzotycznie, gdzie dociera jeszcze niewielu turystów. Faktycznie nie rozczarowaliśmy się - zobaczyliśmy krajobrazy i klimaty zupełnie inne niż w Polsce. Ludzie, jeszcze są w małym stopniu skażeni są cywilizacją. Człowiek jest świadomy, że na świecie jest tyle kontrastów, ale dopiero gdy zobaczy na własne oczy ubogie domki dociera do niego, że mieszka w pałacu, otoczony różnymi zbędnymi rzeczami, które przesłaniają istotę życia. Mieliśmy szczęście odwiedzić sercanów. Braliśmy udział w fieście w Dumalinao. Zostaliśmy zaproszeni na posiłek do filipińskiej rodziny, gdzie ku naszemu zdziwieniu domownicy z kuchni obserwowali jak jemy. Nie uczestniczyli w posiłku. Na Filipinach nie ma ma tradycji wspólnego jedzenia z gośćmi. Gość je najpierw, to co najlepsze na stole, dopiero jak skończy jedzą domownicy. Prawdę powiedziawszy czuliśmy się dziwnie w tej sytuacji. Liczyliśmy, że tak jak w Polsce usiądziemy i porozmawiamy razem. Spotkaliśmy ludzi otwartych, gościnnych, ciekawych świata, potrafiących się cieszyć z rzeczy o których my zapominamy. Na Filipinach nie ma ludzi samotnych. W hotelach nie ma pokoi jednoosobowych. W ich bambusowych domach jest tylko kuchnia i sypialnia. Wszyscy śpią razem, w ciągu dnia całe życie toczy się przed domem. Dziwią się gdy do pokoju ktoś idzie sam, pytają czy się nie boisz i czy nie potrzebujesz towarzystwa. Podróżują całymi rodzinami, jak widzą kogoś pojedynczego np. na plaży, od razu podchodzą, pytają, dzielą się posiłkiem, wypytują o wszystkie szczegóły. W Polsce uchodzi to już za wścibstwo.

              Filipiny, Republika Filipin ang.: Philippines, Republic of the Philippines ) – państwo wyspiarskie w południowo-wschodniej Azji, położone na Archipelagu Filipińskim na Oceanie Spokojnym. Od północy Filipiny oblewane są wodami cieśniny Luzon, od zachodu wodami Morza Południowochińskiego. Archipelag oddzielony od wyspy Borneo Morzem Sulu oraz Morzem Celebes od pozostałych wysp Indonezji. Od wschodu Filipiny otoczone są wodami Morza Filipińskiego. Położenie w strefie klimatu równikowego i pacyficznego pierścienia ognia powoduje, że Filipiny narażone są na częste tajfuny i trzęsienia ziemi, jednak czyni z nich także jeden z najbogatszych obszarów na świecie pod względem bioróżnorodności. Cały archipelag składa się z 7107 wysp, lecz najczęściej dzieli się go na trzy główne jednostki: Luzon, Visayas i Mindanao. Stolicą Filipin jest Manila.

Z ok. 92 milionami mieszkańców Filipiny zajmują 12. miejsce pośród najbardziej zaludnionych państw świata. Dodatkowe 11 milionów Filipińczyków żyje poza granicami kraju. Wyspy charakteryzują się dużym zróżnicowaniem etnicznym i kulturowym. Jednymi z pierwszych, którzy osiedlili się na archipelagu w czasach prehistorycznych byli Negryci. Później przybyły na Filipiny ludy austronezyjskie, razem z którymi dotarły malajskie, hinduskie i islamskie wpływy kulturowe. Wraz z rozwojem handlu pojawiły się także chińskie wpływy kulturowe.

Pojawienie się Ferdynanda Magellana w 1521 roku zapoczątkowało erę dominacji hiszpańskiej. Do końca XVI wieku niemal cały archipelag został podbity przez Hiszpanię i przekształcony w jej kolonię. Sukcesem zakończyła się chrystianizacja prawie całej ludność Filipin. Pod koniec XIX wieku nastąpiły w krótkim czasie po sobie powstanie antyhiszpańskie, wojna hiszpańsko-amerykańska i powstanie antyamerykańskie, które przyczyniły się do przejęcia kontroli nad Filipinami przez Amerykanów. W czasie II wojny światowej archipelag dostał się pod okupację japońską, która trwała do lipca 1945 roku, kiedy wojska Stanów Zjednoczonych ostatecznie wyparły Japończyków. W lipcu 1946 roku proklamowano niepodległość Filipin. Kilkudziesięcioletni okres dominacji amerykańskiej spowodował rozpowszechnienie języka angielskiego i kultury zachodniej. Po odzyskaniu niepodległości Filipiny doświadczyły kilku burzliwych wydarzeń, które prowadziły, np. do obalenia dyktatury Ferdinanda Marcosa w 1986 roku, ale także pokazywały słabość państwa, jak druga rewolucja EDSA w 2001 roku.


 WARSZAWA - LONDYN - HONGKONG - FILIPINY

  1 DZIEŃ    6 KWIECIEŃ 2008   SOBOTA

9641 km Londyn-Hongkong 3.33pm lądowanie w Hongkongu
Warszawa godz.8.00
Londyn godz.10.30
Cofamy zegarki o 1 godz.
Zwiedzamy Londyn (dużo powiedziane) cały dzień spacerujemy po Londynie.
Samolot do Hongkongu mamy o godz.21.05 ale ma pół godz.opóźnienia.
Już na pokładzie zjadamy przyzwoitą kolację (kurczak ziemniaczkami,sałatka,deser). Zmęczeni zwiedzaniem szybko zasypiamy.






    2 DZIEŃ 7 KWIECIEŃ 2008   NIEDZIELA

W samolocie budzimy się ok.6.00 naszego czasu, ale to już dzień w pełni. Akurat jesteśmy nad Himalajami, niewiele widzimy. Oślepiająca biel śniegu i słońca. Oglądamy airshow. Mamy podgląd na trasę lotu. Lecimy AIRBUSEM 747-400. Prędkość max 920 km/h, 380 pasażerów a wśród nich piątka z Polski.!!! Wysokość ponad 11tys. metrów, temp. na zewnątrz -60 stopni.
Zmiana czasu + 6h. Przestawiam zegarek z 6 rano na 12 godz. Lądowanie ok godz.15. Odprawa, jesteśmy zaskoczeni - wszędzie czysto, przyjemnie. Nie odczuwa się atmosfery pośpiechu, pomimo, że jesteśmy w Hongkongu (jednym z azjatyckich tygrysów). Czekamy w kolejce po wizy wjazdowe. Chinki skromnie ubrane, wszyscy grzeczni. Jedziemy do hotelu autobusem, podziwiamy widoki. Kolejka przy wsiadaniu do autobusu, nikt się nie pcha. Droga do hotelu, zameldowanie, trochę zamieszania z pokojami. Rozpakowujemy się, jemy kanapki i upragniony prysznic. Następnie idziemy rzucić okiem na miasto. Ja jestem strasznie śpiąca. Przestawiam się na lokalny czas bez bólu.



Lotnisko w Hongkongu
    
3 DZIEŃ 8 KWIECIEŃ 2008  PONIEDZIAŁEK HONGKONG

 Kobieta zbierająca pranie dobija się i nas budzi ok 9. Ja już nie, ale dziewczyny śpią. Dopiero ok 10.30 jemy śniadanie, i udajemy się zwiedzać miasto. Kupujemy bilet na cały dzień ważny 24h. Rozpracowujemy metro. Śmieszą nas niektóre zakazy np. zakaz jedzenia i picia w metrze i na stacjach, zakaz plucia na ulicy, zakaz zaglądania do kosza na śmieci. Kara za palenie 5000$HK, za jedzenie 1000$HK. Przelicznik 1$=7,3$HK.
Mile się rozczarowujemy-HK nie jest aż tak drogi. Bilet całodzienny ok.50$HK. Dużo się przemieszczamy. Jedziemy na Lantau Island. Kolejką gondolową wyjeżdżamy oglądnąć Wielkiego Buddę i klasztor Po-Lin. Jest pięknie. Widok na zatokę, lotnisko. Budda robi wrażenie-220ton brązu. Posąg ustawiony w 1993r. Wewnątrz Buddy skromne muzeum. Zwiedzamy klasztor Po-Lin. Momentami mocno grzeje. Wracamy do HK. Po drodze w Kowloon oglądamy świątynię buddyjską Sik Sik Yan Wong Sin Temple. Schowana wśród wieżowców, niewidoczna z daleka, otoczona drzewkami bonsai. Bardzo efektowna, mało zwiedzających, czujemy się swobodnie.
Następnie udajemy się na Victoria Peak. Podziwiamy HK nocą. Niestety jest lekka mgiełka. Wracamy kolejką a potem metrem, okropnie zmęczeni. Idziemy spać ok.1.30.
   





     4 DZIEŃ 9 KWIECIEŃ 2008 WTOREK HONGKONG

           Wstajemy trochę wcześnie. Jedziemy do Ocean Parku.  Zwiedzamy do południa. Shark akwarium, największe akwarium rafy koralowej świata, zaliczamy jazdę roller-casterem. Ciekawa wystawa żabek i show z meduzami (gra luster, kolorów i dźwięków). Na koniec odwiedzamy pandy i oglądamy występ akrobatów m.in. dzieci.
Następnie jedziemy na Kowloon. Oglądamy targ kwiatów, piękne orchidee, drzewka bonzai, ikebany. Potem Goldfish Market, mnóstwo złotych rybek w wodzie w małych woreczkach przygotowanych do sprzedaży.  Chłoniemy atmosferę chińskiej ulicy. Wchodzimy na Ladies Market. Rzeczy podobne do naszych. Robi się ciemno i zapalają się reklamy. Ludzie wychodzą z pracy. Na ulicach tłumy. Wchodzimy do chińskiego baru szybkiej obsługi. Jest tam pełno Chińczyków, prawie wszystkie stoliki zajęte. Jemy pierwszy typowy chiński posiłek. Podają nam tylko pałeczki. Po raz pierwszy w życiu zjadłam obiad pałeczkami. Bodzio i Sybilia o mały włos nie zjedli wołowiny na surowo, która przypominała szynkę parmeńską. Należało ją wrzucić do kociołka i ugotować. Rozbawiliśmy kelnerkę pytaniem, jak długo taka wołowina ma się gotować. Pewnie w duchu pomyślała, dziwni ci europejczycy. Ludzie przyglądali nam się z zainteresowaniem i rozbawieniem. Ot taka malutka sensacyjka...w sumie bardzo sympatyczna atmosfera. Po posiłku i odpoczynku wybieramy się nad wybrzeże. Idziemy na nogach żeby zobaczyć HK nocą. Wieczory są bardzo przyjemne. Jest ciepło ale nie bardzo gorąco, czasem wieje wiaterek. Sybilia, Gosia i ja oglądamy bluzki i oczywiście się gubimy. Musimy dzwonić do Bogdana. Na szczęście szybko się odnajdujemy. Nie mamy przy sobie ani grosza HK (Bogdan ma całą kasę) ani za bardzo nie wiemy gdzie jesteśmy. Dochodzimy do wybrzeża. Wszystkie wieżowce oświetlone. Widok zapiera dech. Po prostu siedzimy i patrzymy... Jest to najpiękniejszy punkt widokowy HK. Wracamy ostatnim promem (o 23 godz) do HK. Przechodzimy przez City. Poruszamy się promenadami dla pieszych, przejścia nad ulicami, ruchome schody, chodniki. Jesteśmy bardzo zmęczeni. Mnie stopy po prostu pieką. Ok.godz.11 pm pomału gasną reklamy. Miasto kładzie się spać. Po 12 w nocy docieramy do hotelu. Jest to nasz najwcześniejszy powrót ale i tak kładę się spać ok.1.30 i wstaję ok.8.00.

Widok z Victoria Peak




Jak te orchidee rosną, przecież nie mają ziemi? Ale mają wysoką wilgotność.
Co by tu przekąsić?

    5 DZIEŃ 10 KWIECIEŃ 2008 ŚRODA   MACAU

           Taksówką (36 HK$ za 3 osoby) jedziemy na prom (wodolot)-130HK$ do Macau. Bagaże przewozi nam Pan z obsługi. Nic nie musimy dźwigać. Płyniemy ok.1godz. Nie specjalnie znosimy podróż. Docieramy do Macau. Ku naszemu zdziwieniu taksówkarz nie chce nas zabrać. Okazuje się, że każdy hotel zapewnia transport gości gratis. W określonym miejscu stoją podpisane busy. Docieramy do hotelu. Bardzo dobry standard, za sporo niższą cenę niż w HK (ok.70$USA) w tym mamy śniadanie. Szwedzki stół-pierożki na parze, zupa, makarony, dania obiadowe ale jest również jajecznica, bekon. Po zakwaterowaniu idziemy na spacer.
Macau jest zupełnie inne niż HK. Trudniej porozumieć się po angielsku. Dużo hoteli w każdym casino. Idziemy szlakiem starych kościołów (św.Dominika, ruiny Sao Paulo). Wchodzimy na uliczkę gdzie jest dużo galeryjek, sklepów z antykami. Super. Bogdan, Ewa i Sybilia kupują antyki. Targują się bardzo długo. Trudno ocenić czy zrobili interes życia. Zapada zmrok. Przełamujemy się i decydujemy się zjeść coś na ulicy. Kuszą nas różne stoiska. Jemy ugotowane, wybrane przez nas szaszłyki. Całkiem dobre, mamy- nadzieję że przeżyjemy. Bogdan chce koniecznie iść do kasyna, ale nie jesteśmy odpowiednio ubrani. Wracamy do hotelu.




     6 DZIEŃ 11 KWIECIEŃ 2008 CZWARTEK. MACAU I PRZELOT DO MANILII

            Jemy śniadanie, wymeldowujemy się, ale zostawiamy bagaże, ponieważ lot do Manili mamy późnym wieczorem. Oglądamy Macau w dzień. Hotele czasem strasznie kiczowate. Wchodzimy do kasyna. Jest godz.11 a w środku multum ludzi. Wszystko błyszczące, kapiące od złota, idealnie wyczyszczone lustra. Obserwuję krupierów. Młodzi chłopcy o specyficznym skupieniu na twarzy. O 13.00 w jednym z hoteli oglądamy show-złote wirujące drzewo -mam mieszane uczucia. Znów zbyt dużo złota jak na mój gust.
Następnie zwiedzamy świątynię buddyjską A-Ma Temple. Zbudowana na zboczu ma kilka poziomów. Idziemy na górę, podziwiamy panoramę miasta. Wchodzimy również w slamsy.
Odbieramy z hotelu bagaże i udajemy się na lotnisko.




      7 DZIEŃ 12 KWIECIEŃ 2008 PIĄTEK   FILIPINY – MANILA

                W Manili spotykamy się z Andrzejem. Nie musimy się martwić ani o transport ani o nocleg. Śpimy w domu sercanów. Budzimy się przed południem. Jemy śniadanio-obiad. Jesteśmy bardzo życzliwie przyjęci. Zwiedzamy autem Manilię. Stolica wzbudza w nas mieszane uczucia. Gorąco, beton bez ładu i składu. Spacerujemy po parku Rizala Najważniejsze miejsce dla filipińczyków (filipiński “Wawel”) ale bardzo zaniedbane. Ja się rozczarowuję. Czytałam o nim w przewodniku i wyobrażałam sobie, że to będzie piękny park, bujna roślinność -a tu wypalona trawa, parę palm, ruiny. Obok przepływa rzeka Pasig. Płynie sobie spokojnie a wraz z nią sterty śmieci. Po drugiej stronie obserwujmy slamsy. Ludzie po prostu mieszkają na śmietniku. Wychodzimy i pijemy świeży sok z kokosów prosto z łupiny. Filipińczycy nazywają to buko. Smaczny, dobrze gasi pragnienie. Na końcu sprzedawca rozbija orzecha i wyjadamy miąższ. Pomału zaznajamiamy się z filipińskimi smakami.
Zwiedzamy Katedrę.... W środku ludzie oczekujący na ślub. Mężczyźni ubrani w tradycyjne filipińskie koszule a kobiety bardzo po europejsku. Filipińczycy są faktyczni niscy, kobiety przeciętnie 1,5m wreszcie czuję się normalnie.
Następnie udajemy się do największego mola w Azji. Przejeżdżamy przez biznesową dzielnicę Makati-drapacze chmur. Po drodze zatrzymujemy się nad morzem i przechadzamy promenadą. Na ulicach niewiele ludzi. Strasznie gorąco. Szybko uciekamy do klimatyzowanego auta.
W molu rzucamy się w wir zakupów. Wszystko jest znacznie tańsze niż w Polsce, ale czasu mamy bardzo mało. Wreszcie nasze malutkie rozmiary. Kupuję markową bluzeczkę i dowiaduję się że kosztowała tyle co miesięczny zarobek filipińskiej dziewczyny w tym sklepie. No i mam wyrzuty sumienia. Jesteśmy spóźnieni. Jemy szybką kolację w ulubionej knajpce Andrzeja czyli Jolebee (filipiński McDonald) to też charakterystyczny smak Filipin. Młodzi Filipińczycy uwielbiają tam jeść ,zawsze jest pełno ludzi.
Zapatrzeni są w amerykański styl życia. Amerykanów uważają za swoich wybawców. Pytają nas skąd jesteśmy. Dla nich biały człowiek to zawsze Amerykanin. Nawet jak mówimy, że jesteśmy z Polski, uśmiechają się i mówią: aha Amerykanin z Polski :).
Bene - kolega Andrzeja odwozi nas na autobus.
Całą noc jedziemy na północ wyspy Luzon do Banaue. Autobus jest pełny. Paru turystów, reszta tubylców. Niektórzy ubrani w grube czapki. Bardzo nas to dziwi, przecież jest gorąco. Okazuje się, że wiedzą co robią. Przez całą drogę na maxa włączona jest klimatyzacja i w którymś momencie robi się piekielnie zimno. Podobno w obcym kraju człowiek powinien się jak najbardziej upodobnić do miejscowych m.in.kupić do ubrania ich rzeczy. Święta prawda.
Podróż dość ciężka-hałas, zimno jak wyłączą klimę to momentalnie robi się gorąco i czuć spaliny. W tych autobusach nie ma opcji umiarkowanego chłodzenia. Dzięki temu,że wzięłam stopery do uszu nawet udaje mi się zasnąć.





          8 DZIEŃ 13 KWIECIEŃ 2008 SOBOTA  BANAUE

           Budzimy się przed wschodem słońca i widzę inny świat zielono, palmy, trawa, góry. Wjechaliśmy w Cordylliery. Widoki zapierają dech. Po wczorajszej Manili szok. Na mnie największe wrażenie robią drzewiaste paprocie - jak w czasach prehistorycznych. A przede wszystkim świeże rześkie powietrze. Koszmar podróży dobiega końca. Na miejscu czeka na nasz przewodnik z samochodem. Ma na imię Marszal, robi na nas dobre wrażenie. Zawozi nas na miejsce naszego noclegu. Są to tzw.cottage  -domki na palach. Cudne miejsce, troszkę na uboczu, spokój, niesamowite widoki. Odświeżamy się po podróży -  prymitywne warunki sanitarne, kranik z zimną górską wodą, rondelek do polewania, plastikowa duża beczka jakby ktoś chciał się wykąpać. I to jest po prostu piękne, żadnych zbędnych luksusów!!! Jesteśmy pełni obaw jak będziemy się czuli po tej nocy w autobusie. Jemy śniadanie w małej knajpce w miasteczku. Wyciągamy swój chleb, kabanosy. Prosimy o kawę i omlet. W Polsce nie do pomyślenia, własne jedzenie w knajpie to obciach. Filipińczycy wyluzowani, nieskrępowani naszymi normami i to jest piękne.!!! Kolejny specyficzny smak Filipin, słodki chleb, słodkie wędliny, nam nie specjalnie smakują.
Rozglądamy się po miasteczku. Intrygują nas sklepiki. Tyle fajnych, oryginalnych rzeczy. Jaka szkoda, że te nasze walizki mają ograniczoną pojemność. Jedziemy zwiedzać tarasy ryżowe. Po drodze psuje się auto i wymieniamy je na rodzaj jepneeya.  Droga kamienista, podskakujemy na wybojach. Trzeba mocno się trzymać. Odciski mamy i na rękach i na „czterech literach”-ale humory nam dopisują.
Docieramy na miejsce. Tam czeka na nas drugi przewodnik. Chudy, mały Filipińczyk, który cały czas żuje liście betelu i pluje nimi. Usta i zęby ma od nich pomarańczowe. Jest to używka tak jak u nas kawa. Pobudza układ nerwowy. Człowiek nie czuje głodu, nie jest zmęczony. Idziemy wąską ścieżką w głąb dżungli, wspaniała roślinność, słychać ptaki i owady ale ich nie widać. Po drodze mijamy ubogie kramiki. Zatrzymujemy się przy każdym. W większości spotykamy dzieci. Zaczynamy rozmowę. Negocjujemy ceny i kupujemy pamiątki (rzeźby, maski). Przeliczamy na polską walutę i wszystko jest takie tanie. Ludzie prości, ubodzy, śliczne dzieciaki. O dziwo mimo ciężkiej nocy czujemy się bardzo dobrze.
Tarasy ryżowe robią na nas wrażenie. Nie bez powodu nazywane są ósmym cudem świata.  Dla mnie jest to najpiękniejsza część wyjazdu. W skromnej budce szumnie nazwanej Restaurant View zamawiamy posiłek,  zupę oraz oczywiście ryż z warzywami-Chopsuey.Te warzywa to również charakterystyczny smak Filipin. Jesteśmy bardzo mile zaskoczeni. Na posiłek czekamy dość długo, wszystko przyrządzane jest na miejscu ze świeżych produktów. Bardzo nam smakuje. Jesteśmy jedynymi turystami. Po posiłku idziemy jeszcze w dół, żeby obejrzeć tarasy z bliska. Mają 2000 lat. Do ich budowania wykorzystano naturalne warunki przyrodnicze, źródła spływające z gór. Obsadzono ryżem całe zbocza. Wracamy do samochodu. Szybko robi się ciemno, a szkoda. Po ciemku docieramy do naszych domków. Niebo rozgwieżdżone. Wielki Wóz widzimy do góry nogami. Jeszcze wracamy do miasteczka gdzie trwają próby występu przed jutrzejszą fiestą, taniec tubylców w wykonaniu dzieci. W trakcie kolacji spotykamy polskich zakonników. Zmęczeni natychmiast zasypiamy.






        9 DZIEŃ 14 KWIECIEŃ 2008  NIEDZIELA  BANAUE   SEGADA   MANILIA


              Rano, orzeźwiający „prysznic” zimną, górską wodą. Pakujemy się, jedziemy do kościoła. Andrzej chce odprawić mszę o 8.00. Na szczęście zdążyliśmy. W kościele z ciekawością przyglądają się nam tubylcy. Mszę odprawia Indonezyjczyk z Andrzejem po angielsku. Andrzej na koniec mówi w języku cebuano i po angielsku. Tłumaczy, że jest tu ze względu na nas. Przedstawia skąd jesteśmy. Ludzie się cieszą. Msza jest bardzo dynamiczna, śpiewy przy gitarze, bardzo nam się podoba. Wierni mimo że ubodzy, ubrani są bardzo starannie. Po mszy podchodzą do nas, pozdrawiają. Rozmawiamy z Filipinką, która wyszła za maż za Niemca, mieszka w Baku a teraz jest na wakacjach w domu.
Następnie jedziemy do Segady obejrzeć wiszące trumny. Mają one ok 200 lat. Filipińczycy w tamtym rejonie chowali ludzi w odosobnionych miejscach np. jaskiniach. Trumna na trumnie. Do tej pory bardzo boją się złych duchów. Nie odwiedzają tamtych miejsc. Andrzej opowiada, że jak umiera członek rodziny ciało się balsamuje, trzyma w domu i nawet 9 dni odprawia pełną nowennę. Pod koniec ciało śmierdzi, pełno much – jedna osoba pełni dyżur i je odgania. Nawet oglądamy to na zdjęciu zrobionym w ubiegłym roku. Andrzej musiał brać zastrzyki, ponieważ zmarła osoba z podejrzeniem wścieklizny, a rodzina nie pozwoliła jej pochować. Bali się że może dojść do epidemii.
Oglądamy miejsce gdzie są pochowane kobiety i dzieci zmarłe podczas porodu. Trumny zrobione w pniu drzewa. Niektóre są zniszczone i widać kości.
Niestety nie mamy czasu żeby zwiedzić jaskinię. Oglądamy tylko zdjęcia. Robią wrażenie. Trzeba mieć dodatkowe ubranie do przebrania. W którymś momencie przechodzi się przez  jezioro-nawet po pas w wodzie.
O 18.00 wracamy autobusem do Manili. Ubieramy się najcieplej jak możemy a i tak przechodzą nas dreszcze na myśl o tej „filipińskiej lodówce”. Docieramy ok.6.00 do Manili.


Wiszące trumny.

Obiadek w dżungli.


            10 DZIEŃ  15 KWIECIEŃ 2008  PONIEDZIAŁEK  MANILIA WULKAN TAAL

              Docieramy do Manili. Umawiamy się na śniadanie o 10.00,  czyli czekają  nas 3 godz. snu. Ja jeszcze robię pranie i kładę się o 7.00. Cud, że w ogóle zasypiam. Oczywiście ciężko nam wstać na śniadanie. Niestety dzisiaj dość porządnie pada. Jedziemy oglądać wulkany. Przyjeżdżamy na miejsce, ładne widoki ale momentami zasnute mgłą. Długo szukamy centrum informacji. W końcu lądujemy w knajpce na obiedzie. Wreszcie jemy jakąś rybkę. Wszystko byłoby pięknie gdyby nie deszcz. Nie decydujemy się na podróż łódką do wulkanu. Oglądamy go tylko z dala. Wracamy do Manili. Przy drodze kupujemy ananasy. Filipinka nam je zręcznie obiera i podaje. Soczyste i świeżutkie, to kolejny smak Filipin.


A to tak się obiera ananasa. Zawsze z tym miałem problem.


             11 DZIEŃ   16 KWIECIEŃ   WTOREK   WYSPA BORACAY

            
               Wyjazd na lotnisko i wylot na wyspę Boracay. Pożegnanie z Manilą. Lot trwał ok. 2 godz., potem transport łódką i jeszcze ok.1,5godz. autem. Zachwyceni jesteśmy zapachem kwiatów w samochodzie, zamiast odświeżacza powietrza, wianuszek z kwiatuszków sampagita, symbolu Filipin. Chwila i wszyscy śpimy. Przychodzi mi do głowy, że to może to przez ten zapach. Jest piękna pogoda. Podziwiamy wyspę, kóra ma opinię najpiękniejszej na Filipinach. Jest to wyspa nastawiona na turystów. Plaże piękne, bialutki piaseczek, cudne morze. Docieramy do hotelu i jak najszybciej na plażę. W pobliżu las palmowy, który daje cień, wreszcie chwila na opalanie. Pod wieczór ludzie wynoszą stoliki i krzesła i ustawiają je pod palmami i na plaży. Zapalają lampiony, pochodnie przeciw komarom. W wielu knajpkach leci live music (rock, regge). Jesteśmy zachwyceni  cudowny nastrój, cudowne chwile, w Polsce mamy tak mało ciepłych wieczorów! Długo nie możemy się zdecydować gdzie usiąść, taki duży wybór.  Siadamy na poduchach na plaży, blisko morza, sączymy drinki, ale nie chcemy zarywać kolejnej nocy i dość wcześnie kładziemy się spać.

Taxi na Boracay.

Co by tu dzisiaj zjeść.


           12 DZIEŃ     17 KWIECIEŃ   ŚRODA   WYSPA BORACAY

                  W cenie noclegu mamy śniadanie, ale jest to filipińskie śniadanie, tzn.ryż, makaron a do tego jajko sadzone, coś w rodzaju naszych parówek tylko że słodkawych. Dziś nawet mi smakuje ale wczoraj nie byłam w stanie go przełknąć. Do pewnych rzeczy człowiek szybko się przyzwyczaja. Dziś mamy lużny dzień. Wreszcie się opalamy, kąpiemy do woli. Słońce bardzo ostre, leżymy w cieniu palm. Morze Sulu jest tak ciepłe, że praktycznie nie daje ochłody. Ja namiętnie zbieram muszle, kawałki raf. Jest tego sporo. Co chwilę podchodzą do nas handlarze kupujemy m.in.perły. Jest tu dużo ładnych rzeczy. Wszystko znacznie taniej niż w Polsce. Po południu idziemy na targ rybny. Andrzej wybiera krewetki. Na miejscu nam je przyrządzają, połowę na grillu a połowę gotują. Andrzej uczy nas jak przygotować sobie sos do ryżu: do małej miseczki nalewa się troszkę sosu sojowego do tego papryczka chili, rozgnieść i wycisnąć sok z calamansi (malutkiej, jak wszystko na Filipinach, cytrynki), w zależności jak rozgnieciemy chili, sos jest bardziej lub mniej pikantny. Dokupujemy butelkę białego wina i jest naprawdę O.K. Mimo, że jest dużo ludzi, Filipińczycy przynoszą nam stolik i szybko nakrywają. To jest piękne, żadnych rezerwacji, sztywnych godzin, zupełna swoboda i to winko z marketu. Oglądamy jeszcze okazy na targu, ogromne kraby, langusty, różne ryby. Jest ich naprawdę dużo.



                     13 DZIEŃ    18 KWIECIEŃ   CZWARTEK  WYSPA BORACAY

       Dziś płyniemy na wycieczkę wokół wyspy. Po drodze czas na snorking. Ekipa jest zadowolona ze snorkingu. Ja zostaję na łódce. Zaczynają się spore fale. Podpływa do nas Filipińczyk handlujący kokosami. Jesteśmy w szoku. Oczywiście korzystamy i pijemy sok z buko. Wychodzimy na chwilę na Kryształową Wyspę. Jest to prywatna wyspa za wstęp należy zapłacić. Wydaje nam się że to naciąganie i nie korzystamy. Na plaży znajdujemy piękne fragmenty koralowców. Wracamy tą samą drogą (nie opływamy wyspy ponieważ są zbyt duże fale) Bardzo przyjemna wycieczka, dostarcza nam znów szeregu wrażeń. Zatrzymujemy się na lekkim obiedzie. Wybieramy ryby pod różną postacią. Wracamy do hotelu i postanawiamy skorzystać z masażu. Godzina masażu całego ciała kosztuje 450 Peso=22PNZ. Jedynie Gosia nie korzysta bo ma spalone plecy po snorkingu. Wieczorem kolacja w knajpce gdzie jesz ile chcesz za 280 pesos. Robimy się coraz bardziej wybredni. A to krewetki za małe a to tuńczyk za suchy itd. I znów pijemy drinki i świeże soki na plaży. Obserwujemy odpływ. Życie jest naprawdę piękne.
           





                   14 DZIEŃ    19 KWIECIEŃ  PIĄTEK   CAGAYAN DE ORO


           Wcześnie rano jedziemy na lotnisko. Opuszczamy Boracay i udajemy się do Cagayan. Na lotnisku mi i Sybilli zabierają kupione muszle. Na nic nasze staranne ich ukrycie. Promienie X nas zdradzają. Dokładnie pokazują, że mamy 2 sztuki muszli, których nie wolno wywozić. Strasznie nam ich szkoda. Właściwie liczyłyśmy się z tą opcją  i stwierdziłyśmy, że najwyżej stracimy 8zł. bo tyle nas kosztowały. Zabawne jest to, że podchodzi do nas Filipinka w mundurze i ze łzami w oczach przeprasza, że musiała nam je zabrać. Usprawiedliwia się, że na międzynarodowym lotnisku mielibyśmy większe problemy. Niesamowici są ci Filipińczycy. Wieczorem docieramy do Cagayan de Oro (Miasto Złotej Przyjaźni).  Na lotnisku wita nas napis Wellcome to City of Golden Friendships. Jedziemy od razu do seminarium, gdzie czeka na nas nocleg. Jemy kolację. Andrzej oprowadza nas. Skromne warunki nie ma ciepłej wody, klimatyzacji, skromna biblioteka. Na drugi dzień czeka nas znów wczesne wstawanie, żeby zdążyć na fiestę do Janusza, drugiego z Polaków na misjach.



Lotnisko w Manili - w tle Makati (lecimy do Cagayan de Oro).
Philippines airlines.


                15 DZIEŃ    20 KWIECIEŃ  SOBOTA   OKOLICE PAGADIAN

       Spóźnieni wyjeżdżamy na fiestę. Udajemy się w okolice Pagadian ok.300 km drogi. Zatrzymujemy się na kawę i śniadanie w Jolibee. Na drodze jest już spory ruch. Trzeba uważać na Jepneeye, pieszych. Podziwiamy dziką przyrodę wyspy Mindanao. Poznajemy Janusza. Idziemy na poczęstunek do domu majora. Jest to bardzo sympatyczny starszy pan, opiekun kaplicy, jedna z ważniejszych osób w miasteczku. Czeka na nas stół zastawiony filipińskimi przysmakami. Na środku pieczony w całości prosiak, kozina, jakieś podroby, zero rybek na które liczyliśmy. Ryby to pokarm powszechny a w czasie święta Filipińczycy jedzą mięso. Jesteśmy przyjmowani jak ważni goście. Na Filipinach na fiestę może przyjść każdy. Przychodzą ludzie z obcych wiosek i nawet zabierają jedzenie dla tych co zostali w domu. Jeszcze jedno nas dziwi. Podczas posiłku mieszkańcy domu idą do kuchni. Nie ma tradycji wspólnego stołu. Dla gości jest to co najlepsze na stole. Domownicy jedzą później. Na koniec śpiewamy min.kolędy :) dziękujemy za serdeczne przyjęcie. Filipińczycy robią nam zdjęcia telefonami komórkowymi. Jesteśmy dla nich oryginalni.
Część jedzenia zabieramy i jedziemy dalej w drogę. Udajemy się do wioski, łódką płyniemy na rodzaj tratwy, gdzie przebywają ludzie, którzy pilnują akwenów rybnych przed kłusownikami. Są zaopatrzeni w ostrą broń. Mamy chwilę na kąpiel. Ta tratwa przypomina platformę wiertniczą tylko jest z bambusa. Wszystko na otwartym morzu. Dochodzi godz.16 zaczyna się przypływ, morze jest silnie wzburzone. Trochę stresu kosztuje mnie powrót na ląd, ale wszystko kończy się dobrze. Na tratwie jemy rybę upieczoną na węglach. Znów jest sytuacja, że rybacy idą na drugą łódkę podczas naszego posiłku, a wracają gdy kończymy jeść. Jakoś nie mogę się do tego przyzwyczaić. Wracamy na nocleg do Janusza. Chwilkę siedzimy i słuchamy opowieści Janusza o pracy na misjach. Janusz trzyma wszystkich krótko, ale tak trzeba bo Filipińczycy są mało zdyscyplinowani. Jest perfekcjonistą, ale oddaje się tym ludziom całkiem. Intryguje nas łuska, którą zauważamy w pokoju Janusza. Dowiadujemy się później, że pochodzi z naboju który był przeznaczony dla Janusza.

W drodze z Cagayan de Oro do Pagadian.
Krajobrazy wyspy Mindanao.
Uczta w wiosce.






         16 DZIEŃ  20 KWIECIEŃ  NIEDZIELA  WIOSKA RYBACKA BUALAN

         Nocujemy w Dumalinao. Andrzej wstaje o 5.00. My śpimy dłużej tzn. chcielibyśmy, ale budzą nas piejące koguty, biegający ludzie, śpiewy. Po śniadaniu   jedziemy do Kumalarang. Drga trudna, kamienista ale widoki niesamowite. Czujemy się jak w dżungli. Dojeżdżamy i okazuje sie, że mamy 10 osobową eskortę policji. Tutejszy major zdecydował, ze niestety jest to niezbędne dla naszego bezpieczeństwa ze względu na zdarzające się porwania i rabunki. Udajemy się do wioski rybackiej. Idziemy przez osadę otoczeniu kordonem ludzi z bronią ale w klapkach. Większość bardzo sympatyczna. Mieszkańcy przyglądają się nam z ciekawością. Przewodniczka jest tutejsza nauczycielka Tate. Przesiadamy się na łódkę. Jest to jedyna droga do wioski, nie ma drogi. Płyniemy ok. 40 minut. Głęboka mętna woda, dzika przyroda, bujne bambusy, drzewiaste paprocie, palmy - to wszystko robi wrażenie. Po drodze mijamy ubogie osady rybackie. Domki sklecone z bambusa. Trudno sobie wyobrazić jak Ci ludzie tutaj mieszkają, szczególnie w porze deszczowej. Dzieci uśmiechnięte, machają do nas, przynajmniej nie są głodne, wszędzie owce, a w morzu całe mnóstwo ryb.
W wiosce Andrzej będzie odprawiał mszę. Nie ma ustalonej godziny, wioska czeka i w zależności od tego kiedy ksiądz przyjedzie wtedy rozpocznie się msza. Jesteśmy na miejscu. Mieszkańcy wioski oczekują na nas. Matki z dziećmi w kaplicy. Zbliża się południe, jest bardzo gorąca. Kaplica pokryta blacha więc temperatura dochodzi pewnie do 4o kilku stopni.
Dzieci w pierwszej ławce uśmiechnięte, odświętnie ubrane. Witają nas, są zachwyceni naszymi nosami. My chwalimy ich dzieci. Dzieciaki z zaciekawieniem patrzą na nas ciemnymi, głębokimi oczami. Są po prostu śliczne. Chwyta mnie za gardło wzruszenie, gdy rozpoczyna się śpiew. Bardzo bardzo ujęła mnie ta prostota tego miejsca, ta skromna kaplica, tabernakulum przypominające budkę dla ptaków i Ci ufni ludzie. Trzeba czasem pokonać 10 tyś. km żeby coś zrozumieć. Msza dobiega końca każdy się przedstawia. Trudno wyrazić co czujemy, wszyscy jesteśmy wzruszeni pięknem tych ludzi i miejsca. Po skończonej mszy zwiedzamy wioskę, szkołę. Filipińczycy dotykają naszych nosów, mają na tym punkcie kompleksy ponieważ mają je szerokie.
 Następnie płyniemy na "bezludną wyspę". Kto może z wioski płynie z nami - do tego ochrona. W rezultacie jest tyle ludzi, że jest tłok na plaży. Ale to ma swój niesamowity klimat. Jemy wspólny posiłek przygotowany przez mieszkańców. chwila kąpieli (w podkoszulkach, ponieważ są to tereny zamieszkałe również przez muzułman) Ok. 16 znów zaczyna się przypływ i pomału wracamy. Tym razem nocujemy w Lower Lubucan.




             17 DZIEŃ  21 KWIECIEŃ  PONIEDZIAŁEK  LOWER LUBUCAN-CAGAYAN

          Tym razem śpimy trochę dłużej. Po śniadaniu zwiedzamy nowicjat. Położony w pięknym miejscu na szczycie góry. Nowe budynki zaprojektowane na wzór asramu. Wracamy do Cagayan. Wieczorem gotujemy żurek i organizujemy skromny polski wieczór.




           18 DZIEŃ   22 KWIECIEŃ  WTOREK  CAGAYAN DE ORO

         Rano udajemy się na rafting (ok8.00). Przeznaczona jest na to połowa dnia ale my „uwijamy” się szybciej. Rzeka na szczęście jest w miarę spokojna, nie dochodzi do żadnej wywrotki ani innych niepokojących atrakcji. Niektórzy nawet są ciut rozczarowani. Dla mnie jest bardzo o.k. Pakujemy się o 17.00 kolacja i pożegnanie z Cagayan. Płyniemy promem na wyspę Cebu, całą noc ale mamy kuszetki w klimatyzowanym pomieszczeniu. Stoimy na pokładzie. Obserwujemy załadowywanie promu, wzmożone środki bezpieczeństwa, specjalnie szkolone psy obwąchują każdy bagaż. Dwa lata temu doszło tu do zamachu bombowego, ekstremiści islamscy podłożyli bombę i wysadzili prom. Patrzymy jak Cagayan się oddala. Czy jeszcze tu wrócimy? Noc mija spokojnie. Budzimy się przed końcem podróży.



         19 DZIEŃ  23 KWIECIEŃ  ŚRODA   WYSPA BOHOL

Czekamy na Ferri Cat i jemy śniadanie. Jeszcze 2 godz. wodolotem i jesteśmy na Bohol. Stamtąd jeszcze na małą wysepkę gdzie kwaterujemy się w uroczym hoteliku. Miejsce jest piękne. Plaże ładniejsze niż na Boracay. Biały piaseczek, cudowna woda. Mieszkamy w małych chatkach blisko plaży. Odpoczywamy, kąpiemy się. Idziemy na taras do pokoju Bogdana i Ewy. Janusz opowiada nam o porwaniu swojego przyjaciela z Włoch, który zastąpił go na chwilę w Pagadian. Poszukiwania Giuseppe trwały ponad pół roku a Janusz kilkakrotnie był wzywany do identyfikowania znajdowanych zwłok. Dzięki interwencji rządu włoskiego Giuseppe został uwolniony(porwali go rebelianci z ugrupowania MORO). Musiał opuścić Filipiny bo znał twarze i kryjówki rebeliantów. Wyjechał na misje do Indii. Zamienił się miejscem pobytu z Andrzejem.


To co kochamy - nurkowanie.
Nasz hotel.


          20 DZIEŃ 24 KWIECIEŃ CZWARTEK BOHOL CZEKOLADOWE WZGÓRZA

Wstajemy wcześnie bo większość ekipy jedzie nurkować. Ja wstaję z nimi. Bogdan, Ewa, Gosia, Sybillia spieszą się na łódkę. A ja cieszę się, że mogę zostać na stałym lądzie. Spaceruję wzdłuż plaży, muszle same wchodzą do rąk no i jak tu zrobić z nich selekcję. Szybko robi się godz.12 ekipa z nurkowania wraca punktualnie. Wynajmujemy samochód i jedziemy oglądać Czekoladowe Wzgórza, jedną z wizytówek Filipin. Dlaczego czekoladowe? Roślinność która porasta te kopce w porze suchej wysycha, następnie słońce wręcz je wypala przypominając kolorem czekoladę.


Tarsier - najmniejsza małpka świata.
Czekoladowe wzgórza - Bohol Island.


          21-22 DZIEŃ 25-26 KWIECIEŃ PIĄTEK, SOBOTA CEBU - HONGKONG - LONDYN


       Kolejnego dnia płyniemy do Cebu (szybkie zwiedzanie miasta, następnie jedziemy na międzynarodowe lotnisko i lecimy do Hongkongu skąd lecimy do Londynu i Warszawy.
I tak zakończyła się nasza podróż.


Cebu - Krzyż Magellana.
Wracamy z Hongkongu do Londynu Air New Zealand, 
który leciał z Auckland (miał miedzy lądowanie)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz